Poranek 23 grudnia, dom w Głoskowie pod Warszawą. Rządowy kierowca znajduje ciało dyrektora generalnego kancelarii Donalda Tuska.
Jeden z najważniejszych w kraju urzędników zawisł na kablu od odkurzacza. O swych ustaleniach, dotyczących śmierci Grzegorza Michniewicza pisze "Wprost". Tygodnik pisze, że w wieczór poprzedzający tragedię Grzegorz Michniewicz przeprowadził trzy rozmowy telefoniczne: z żoną, pewnym urzędnikiem i ze swoim przyjacielem oraz wysłał serię krótkich wiadomości tekstowych. Dziennikarze dotarli do człowieka, który kontaktował się z nim jako ostatni.(..)
22 grudnia po godz. 17:00 na komórkę Michniewicza zadzwonił jego znajomy, wysoki rangą państwowy urzędnik. Potrzebował rady. Miał - i cały czas ma - problem z certyfikatem bezpieczeństwa, którego nie chce mu wydać jedna z tajnych służb. Sprawa jest gardłowa: brak certyfikatu może oznaczać dla niego dymisję. Znajomy potrzebował więc od Michniewicza rady. Chciał wiedzieć, do kogo może się w tej sprawie odwołać i ile czasu czeka się na decyzję.
(...)
Po rozmowie z żoną (rozłączyli się przed godz. 22:00) Michniewicz wyszedł na godzinny spacer z psem. W tym czasie musiało się coś wydarzyć. Od razu po powrocie odebrał telefon od Pawła Gutowskiego, wieloletniego przyjaciela mieszkającego na stałe pod Londynem. - Był już w fatalnym stanie. Prawie szlochał. W rozmowie z nim użyłem nawet określenia "wisielczy nastrój", co, niestety, okazało się prorocze - opowiada z przejęciem Gutowski.
Z ustaleń "Wprost" wynika, że tego wieczoru Michniewicz napisał także kilka SMS-ów do swojego przełożonego, szefa kancelarii Tomasza Arabskiego. Nie wiadomo jednak, czego dotyczyły ani o której godzinie zostały wysłane. Minister nie odpowiedział na pytania dziennikarzy w tej sprawie.